Opinię taką prof. Wróbel przedstawił w wydanej właśnie książce pt. Warto chronić państwo prawa, która jest zbiorem wywiadów przeprowadzonych z nim przez Krzysztofa Sobczaka.
Poniżej fragment książki


Krzysztof Sobczak:

Jesteśmy w ostatnim czasie świadkami akcji podważania roli i miejsca w systemie organów sądowniczych w państwie. Najpierw Trybunału Konstytucyjnego, potem wszystkich sądów, a w końcu Sądu Najwyższego. Jakby leżąca u podstaw idei demokratycznego państwa prawa zasada trójpodziału władz przestała mieć znaczenie. Padają argumenty, że dla zwykłych ludzi to nie jest takie ważne, że istotna jest wola suwerena, czyli narodu. Ale przecież wciąż ta konstrukcja ma znaczenie. Trzeba jej bronić jak niepodległości?


Andrzej Wróbel: Sądzę, że nawet bardziej niż niepodległości należy bronić zasady trójpodziału władzy. Bo jej zniesienie, ograniczenie albo nadanie jej fasadowego charakteru, czyli sprowadzenie do poziomu pewnego ideału, który nie jest realizowany w praktyce, prowadzi do znanej nam już z historii sytuacji, czyli do koncepcji jednolitej władzy państwowej. Tak było w Polsce w czasach komunistycznych, kiedy to konstytucja Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej tak właśnie to definiowała. Tam było to oparte na koncepcji prawa jako wyrazu woli ludu pracującego, co w obecnej terminologii zastąpione zostałoby słowem „naród”, w imieniu którego to ludu wypowiadała się partia komunistyczna.

Czytaj także:  SN: nie likwidujcie Sądu Najwyższego>> 

Teraz nie mamy partii komunistycznej, ale rolę reprezentanta narodu przypisuje sobie partia, która wygrała wybory parlamentarne.

W każdym razie większość parlamentarna, której w powszechnych i demokratycznych wyborach powierzono władzę. Ale próba naruszenia czy ograniczenia trójpodziału władz jest śmiertelnym zagrożeniem dla demokracji, nawet jeśli jest ona podejmowana w imię umocnienia pozycji parlamentu w jego relacjach z sądem konstytucyjnym. Nasz ustrój nie zna zasady supremacji parlamentu, która być może uzasadniałaby zamiar ograniczenia pozycji sądu konstytucyjnego w stosunku do parlamentu. Jeżeli tak, to konstytucyjnie wyznaczona pozycja Trybunału, z jego szerokimi funkcjami kontrolnymi wobec parlamentu wymaga uszanowania. Sama zasada większościowa nie usprawiedliwia moim zdaniem modyfikowania podziału władz poprzez drastyczne ograniczenie tych kompetencji kontrolnych Trybunału Konstytucyjnego i wszystkich sądów. Chcę też jasno powiedzieć, że głosy o rzekomo niższej lub słabszej legitymizacji Trybunału w porównaniu z rzekomo wyższą lub silniejszą legitymizacją parlamentu nie uwzględniają tego, że oba te organy państwa czerpią swoją demokratyczną legitymizację nie z woli narodu ukonstytuowanego, czyli z ustaw, lecz z woli narodu konstytuującego, czyli z konstytucji. Mają zatem najwyższy, ale też równy stopień demokratycznej legitymizacji, a w konsekwencji ich relacje są w ostatecznym rachunku wyznaczone przez Konstytucję, w tym zasadę podziału i równoważenia się władz, nie zaś przez ustawodawstwo wyrażające wolę demokratycznie wybranej większości parlamentarnej.

Tylko dyskusja na ten temat jest o tyle trudna, że o ile w okresie PRL rządząca partia nie miała dobrej demokratycznej legitymacji, bo wybory były fikcją, to teraz partia wygrywa wybory, uzyskuje w nich większość w obu izbach parlamentu i mówi, że może zmieniać wszystko, bo wyborcy ją do tego upoważnili. Może taka partia zmieniać wszystko, w tym ustrój państwa?

Powtórzę to jeszcze raz – taka koncepcja, że większość realizuje wolę narodu i że większość opiera się wyłącznie na woli narodu, że większość parlamentarna ma prawo do tego, żeby spełniając obietnice wyborcze zmieniać wszystko, oparta jest na pewnym rozumieniu narodu i demokracji. Pojęcie narodu, czyli suwerena próbuje się przedstawiać jako wielkość fizyczną, to znaczy grupę etnicznie wyodrębnioną, albo grupę obywateli polskich i na tym się poprzestaje stwierdzając, że należy realizować poprzez większość parlamentarną to, co czego chce i oczekuje od władzy naród. Podejmuje się więc działania w imieniu abstrakcyjnej woli tak rozumianego narodu, jak to się mówi w teorii – nieukonstytuowanego narodu. Czyli to jest po prostu siła. To są koncepcje, nie wiem dlaczego znowu tak modnego Carla Schmitta. To są zdecydowanie antyliberalne koncepcje. I z tego właśnie powodu on jest obecnie w Europie bardzo popularny. Powołują się na niego zarówno ugrupowania skrajnie prawicowe jak i skrajnie lewicowe. Ukazuje się mnóstwo jego książek i tłumaczeń dlatego, że on jest antyliberalny. A w swoich pracach on wyraźnie pisał, że w zasadzie suwerenem jest ten, kto decyduje o stanie wyjątkowym. A decyduje o tym właśnie ten naród nieukonstytuowany. To jest lansowany przez Schmitta decyzjonizm. Podejmujemy decyzję i ją wykonujemy bez względu na to co się dzieje wokół nas. Ja trochę upraszczam to skomplikowane zagadnienie, ale w każdym razie takie podejście do demokracji jest nie do przyjęcia w warunkach współczesnej, liberalnej demokracji. Carl Schmitt tworzył te swoje teorie w czasie upadku republiki weimarskiej w Niemczech, gdzie panował konstytucyjny chaos. Ale my takiej sytuacji w Polsce nie mamy. Istotą demokracji jest naród ukonstytuowany, czyli naród i większość parlamentarna, która jest związana konstytucją obowiązującą w danym momencie. To nie może być tak, że większość parlamentarna, jaka by ona nie była, ma prawo czynić wszystko dla zaspokojenia abstrakcyjnie ujmowanego, przedkonstytucyjnego lub ponadkonstytucyjnego narodu. Naród w naszych warunkach ustrojowych jest wartością konstytucyjną i nie można oderwać pojęcia narodu od konstytucji. Dla mnie zupełnie absurdalne są twierdzenia, jakoby wola narodu stała ponad konstytucją. We współczesnych warunkach to absolutnie nie jest do przyjęcia. Oczywiście możliwa jest zmiana konstytucji, ale ona może dokonać się tylko zgodnie z wymaganiami konstytucyjnymi. (…)

 

Czy te działania zmierzające do osłabienia roli Trybunału Konstytucyjnego i sądów powszechnych mogą prowadzić do podważenia zasady trójpodziału władz? Ona przecież należy do podstawowego kanonu demokracji i rządów prawa i wydawało się nam, że ona jest już u nas nieźle ugruntowana.

Ta zasada jest refleksem myśli oświeceniowej, której ostrze było skierowane przeciwko władzy absolutnej. W tamtym systemie to monarcha skupiał całość władzy ustawodawczej, wykonawczej i sądowniczej. A myśl oświeceniowa i rewolucja jakobińska zmierzały ku temu, by tę władzę podzielić. No i podzielono ją na władzę ustawodawczą, wykonawczą i sądowniczą. A wtedy pojawiło się pytanie o relacje pomiędzy tymi władzami. I to już jest koncepcja anglosaska, że te władze mają się wzajemnie kontrolować i równoważyć. W sumie powstał taki idealny standard, że dzielimy władze by chronić prawa i wolności obywatelskie, żeby nie dopuścić do tyranii. Bo monarcha to tyran, a gdy podzielimy władzę na trzy części i będą się one wzajemnie kontrolować i równoważyć, to miejsca dla nadużywania władzy już nie będzie.
Ale dość szybko okazało się, że to ideał bardzo trudny do realizacji. Bo te trzy władze nie są od siebie tak dokładnie odseparowane. Jak twierdzi nasz Trybunał Konstytucyjny, one w niektórych miejscach przecinają się. Choćby samo stanowienie prawa nie jest wyłączną domeną parlamentu, bo w pewnym zakresie czyni to też rząd i wiele jeszcze innych podmiotów. A gdy mówimy o wymiarze sprawiedliwości, to trzeba pamiętać choćby o parlamentarnych komisjach śledczych.
Szybko też okazało się, że współczesny model parlamentaryzmu prowadzi do pewnego zacierania granic pomiędzy władzą ustawodawczą i wykonawczą. Bo gdy większość parlamentarna powołuje rząd, to zwykle pomiędzy tymi organami nie ma jakiegoś głębokiego podziału i równoważenia się. Tym bardziej więc trzeba chronić niezalezność władzy sądowniczej. 

Więcej: Warto chronić państwo prawa>>